4.11.2021, Magdalena Jagiełło-Kmieciak
„My Fair Lady”: roztańczony, rozśpiewany, rozbawiony Londyn
Ach, ten musical! Mówi się, że aktorzy uwielbiają go grać, a publiczność oglądać. A „My Fair Lady” to musical nad musicale, z niebanalną fabułą, energetyczną muzyką, gwiazdorską obsadą z całego kraju, rewelacyjną choreografią, angielskim poczuciem humoru i wieloma szlagierami. Tylko na Broadwayu grano go kilka tysięcy razy, potem zawojował cały świat – i sceniczny, i kinowy. Premiera szczecińskiej inscenizacji już 13 listopada w Operze na Zamku w Szczecinie. O nieco odświeżonej historii niewykształconej, krzykliwej i niepokornej kwiaciarki oraz jej nauczyciela, o kobietach z pazurem, scenicznym autobusie i pokazie mody, czyli o rozrywce na wysokim poziomie z reżyserem Jakubem Szydłowskim rozmawiała Magdalena Jagiełło-Kmieciak.
Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Jakub Szydłowski uczył się w Szczecinie, grał w Szczecinie, a teraz wraca do rodzimego miasta ze wspaniałym musicalem „My Fair Lady”. Za co Pan lubi tę formę widowiska artystycznego?
Jakub Szydłowski:
Po pierwsze wiążę je ze swoim dzieciństwem, bo w telewizji, gdy jeszcze były tylko dwa kanały, musicale bardzo do mnie przemawiały. Po drugie, teraz, gdy już jestem dorosły, za to, że jest najbardziej wymagającą formą artystyczną dla aktora. Powinien tak samo dobrze grać sceny dramatyczne, śpiewać, tańczyć. W musicalu można spełnić się najbardziej.
„My Fair Lady” jest powszechnie znana, ba, to jeden z najwspanialszych musicali na świecie, ale przybliżmy go tym, którzy słabo pamiętają.
Fabuła jest kapitalna. W wyniku przypadkowego zakładu profesor fonetyki – Higgins zakłada się z Pickeringiem, że w ciągu kilku miesięcy uda się przypadkową, niewykształconą kwiaciarkę zmienić w damę. Pracują nad nią, nad jej wymową, sposobem bycia. Potem jest wielka próba, kiedy na balu praktycznie cała śmietanka bierze ją za węgierską księżniczkę. Do tego w finale dochodzi wątek miłosny, spełniony bądź nie, w zależności od interpretacji, pomiędzy Elizą a profesorem.
Opera na Zamku wystawiała „My Fair Lady” ponad 20 lat temu. Jak Pan ocenia tamtą inscenizację?
Pracowałam w tej produkcji jako chórzysta, więc pamiętam jak przez mgłę. Ale był uroczy… Grano go i grano! Były jakieś zastawki z dykty… Teraz ta realizacja oczywiście siłą rzeczy trąci myszką (śmiech).
Pana inscenizacja jest raczej współczesna? Dlaczego? Początek XX wieku, kiedy dzieje się akcja, sam się nie broni?
Broni się, ale współczesność zawsze służy odświeżeniu tematu. To raz. Dwa: zawsze znajdzie się coś, dzięki czemu możemy odnieść się do tego, co tu i teraz się dzieje. I trzy: łatwiej przyswoić coś, co wiąże się z obecnymi czasami. Uznałem, że otoczka Londynu sprzed stu lat może być bardziej nowoczesna. Kiedy bywam w Londynie, zawsze odnoszę wrażenie, że są tam miejsca, w których ludzie ubierają się tak jak wtedy. To nawet jest trendy. (śmiech) Bardzo mi się spodobało, że ta historia może dziać się „dziś”. Zresztą tak naprawdę ten spektakl nie jest ani retro ani do końca współczesny. Jest w takim „niedoczasie”. Zwłaszcza że odnosi się też do szowinizmu.
Do szowinizmu? Chce Pan spojrzeć bliżej na relacje głównych bohaterów?
W tej historii zaciekawiło mnie to, że profesor Higgins, mimo tego, iż jest zatwardziałym kawalerem, to żyje cały czas w towarzystwie dwóch kobiet. Jest ukształtowany przez matkę, wydaje mi się, że ona nawet go utrzymuje. Ona jest bardzo inteligentna, ma silną osobowość. Ale jest też gosposia domowa, pani Pearce, którą zawsze pokazuje się jako grubawą, starszą osobę. A ja stwierdziłem, że zrobię coś innego. Niech to będzie atrakcyjna kobieta w jego wieku, dlaczego nie? (śmiech)
Pan chce opowiedzieć tę historię z punktu widzenia kobiet, czyli inaczej niż to, co znamy. Ma być bardziej uniwersalna… Jakie jest nowe odczytanie?
Zwyczajowo akcent kładziony jest na Higginsa. Ja zrobię inaczej, bo niczego nowego wtedy w spektaklu nie znajdziemy. A gdy „przełożymy siły” na te trzy kobiety w jego życiu, to znajdziemy coś ciekawszego i bardziej współczesnego. Wbrew temu, co deklaruje Higgins, to świat mężczyzn bez kobiet nie istnieje, jest od nich uzależniony. To kobiety są motorem napędowym wszystkich działań profesora. (śmiech) W ten sposób spojrzymy na trochę nową historię. W centrum spektaklu nie będzie Higginsa, jak zwykle, skupimy się na tym, jak radzą sobie z nim kobiety, jak się przed nim bronią. Aktorsko, interpretacyjnie będą silniejsze.
Czyli Jakub Szydłowski przygotowuje spektakl o miłości do kobiet (śmiech)?
Hmm… Może tak. Bycie mężczyzną nie ma sensu bez kobiety. Na pewno nie jestem Higginsem (śmiech).
Higgins sam mocno się zmieni po „zamęczaniu” Elizy nauką. Lekko dostanie po nosie od Kopciuszka. Nastąpi pewna psychologiczna zamiana ról…
Eliza musi być silna, poddawana jest w końcu trudnym próbom, z którymi różnie sobie radzi (śmiech), dlatego ten spektakl tak kochamy, bo utożsamiamy się z tą dziewczyną, czujemy, przez co przechodzi. I ona w końcu zmienia się tak, że nikt by się tego nie spodziewał, łącznie z Higginsem. Świat stanie mu na głowie, zobaczy, że błądził. To, co było dla niego najważniejsze, okazuje się niczym. Czy zakochał się w Elizie jako w kobiecie, czy ją po prostu pokochał jako człowieka? Na pewno zrozumiał, że ta dziewczyna nie jest zabawką, że nie wyobraża sobie bez niej życia. A przed końcem spektaklu to już w ogóle nie będzie wiadomo właściwie, co zdarzy się później. Więcej nie zdradzam (śmiech).
Angielski spektakl, a więc i angielski humor i językowy, i sytuacyjny. Ale uwaga! Angielski humor nie jest dla każdego (śmiech).
Ten będzie! Dzięki takim produkcjom jak na przykład Monty Python, który wspaniale wyśmiewał angielskie zależności społeczne, wszystkiego dotknął, nauczyliśmy się abstrakcyjnego poczucia humoru. Libretto do polskiej wersji „My Fair Lady” jest to samo, napisali je Antoni Marianowicz i Janusz Minkiewicz. Znakomicie pomieszali różne polskie gwary, którymi mówi Eliza w wersji angielskiej. Mamy trochę warszawskiej, trochę poznańskiej. Zatem zostawiliśmy to tłumaczenie retro i zestawiliśmy je ze współczesnością. No proszę posłuchać, jaki piękny przykładowy fragment z języka Elizy (śmiech): „A to dopieru! Przecież żem nie gadała nic złego!”.
„My Fair Lady”, czyli przede wszystkim bawimy się! Ten musical będzie inny niż poprzednie inscenizacje? Poszliśmy lata do przodu? Będzie rozmach?
Oczywiście! Będą ciekawe rozwiązania scenograficzne, dość nietypowe, projekcje pokazujące współczesny Londyn, neony… Mamy na szczęście obrotówkę, z której skorzystamy. Wymyśliliśmy, że na przykład słynna scena w Ascot nie będzie rozgrywać się na wyścigach konnych. Trafimy na inne „wyścigi” – kreatorów mody (śmiech). A więc kostiumy też będą uwspółcześnione, takie, że dziś też można by w nich pójść na bal do ambasady czy przejść się ulicą, i nikt by nie powiedział, że nie pasują do obecnych czasów. I niespodzianka: będzie wielki, czerwony, brytyjski autobus! Spokojnie, zmieści się na scenie (śmiech). Choreografia będzie nieoczywista, autorstwa wspaniałych artystów: Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki. To nie jest tylko taniec, to zawsze jest myśl. Oboje zawsze poszukujący, wizjonerzy. Choć trochę walki między nami było (śmiech).
To i trudna praca i zabawa, więc ciut trzeba być dzieckiem? Jest Pan nim choć trochę?
Cały czas (śmiech)! I szczycę się tym. Trzeba być wizjonerem, nie tracić fantazji, bo bez tego widza nie zabierze się w tę bajkową przestrzeń. Publiczność musi na spektaklu trochę „odpłynąć”. Dopóki tym dzieckiem będę, dopóty mam prawo robić musicale. Bo one są wspaniałymi, wesołymi baśniami. Można się na nich popłakać, wzruszyć, wynieść głęboką myśl, ale przede wszystkim – pośmiać.
Do tego, by się wzruszyć i pośmiać, musi być godna obsada.
Będzie gwiazdorska. Nasz Higgins, czyli Janusz Kruciński, to jest totalny top musicalowy, do tego świetni artyści Opery na Zamku i innych teatrów. Pięknie iskrzy między nimi, więc jestem bardzo zadowolony (śmiech). „Debeściaki” i ze Szczecina, i z całej Polski. Są wiarygodni, bo zawsze wymagam wiarygodności na scenie.
Teraz o świetnej muzyce Fredericka Loewe’a. Same szlagiery…
Tak, muzyka jest siłą tego pomysłu musicalowego. To są hity, które często nucimy. Robił to nawet Sinatra w swojej przeróbce swingowej. (śmiech) To są nieśmiertelne przeboje „Przetańczyć całą noc”, „Te ulice znam”, „Muszę się żenić dzisiaj rano” i wiele innych. A są musicale, które nie mają żadnego, no, może jeden (śmiech).
Kierownik muzyczny „My Fair Lady” Jerzy Wołosiuk jest perfekcjonistą jak Pan. Będzie „pazur” muzyczny?
Będzie! Świetnie nam się współpracuje. Cieszę się, że Jerzy Wołosiuk – kierownik muzyczny – otworzył się na moją inscenizację. Jest niesamowicie przygotowany do pracy nad tym tytułem. Faktycznie zna na pamięć wszystkie teksty piosenek bohaterów sztuki. Na próbach podpowiadał aktorom kwestie, kiedy ich zapominali. (śmiech) Nigdy nie spotkałem się z realizatorem, który miałby opanowany materiał na takim poziomie. To niesamowite. Oprócz respektowania warstwy muzycznej, nieustannie wymaga od solistów pracy nad interpretacją aktorską. Z mojego punktu widzenia to nieoceniona pomoc przy budowaniu postaci bohaterów sztuki. Orkiestra Opery na Zamku też doskonale daje sobie radę z trudnymi wymaganiami.
Najważniejsze Pana przesłanie zawarte w tym musicalu to?
„Miejmy oczy szeroko otwarte, bo wszystko to, czego potrzebujemy od życia, jest obok nas, tylko z różnych przyczyn po to nie sięgamy. A nie wolno się tego bać”.
To sięgamy po „My Fair Lady”! Dziękuję za rozmowę.
Jakub Szydłowski – reżyser spektakli muzycznych, musicali i koncertów, aktor musicalowy i dubbingowy, autor tekstów piosenek i scenariuszy. Absolwent liceum muzycznego w Szczecinie w klasie altówki i Studium Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni, gdzie uzyskał dyplom aktora scen muzycznych. Zagrał główne role w spektaklach: „Hair” (nagroda Debiut Roku 1999), „Sen nocy letniej”, „Muzyka Queen”, „Opera za trzy grosze” i „A Chorus Line”. W 2000 r. grał Bernarda w niemieckojęzycznej wersji musicalu „West Side Story”. Współpracował z Operą i Filharmonią Podlaską w Białymstoku. Występował m.in. w stołecznych teatrach: Studio Buffo („Romeo i Julia”, „Piotruś Pan”), Komedia („Kieszonkowa orkiestra” – główna nagroda na 14. Międzynarodowym Festiwalu Teatrów dla Dzieci i Młodzieży „Korczak”, „Najlepsze z najlepszych” i „Niebezpieczne związki”) oraz Roma (2002–2019, „Greace”, „Koty”, „Akademia pana Kleksa”, „Taniec wampirów”, „Upiór w operze”, „Les Misérables”, „Deszczowa piosenka”, „Mamma Mia”, „Piloci”).
Jest reżyserem spektakli muzycznych i musicali: „Adonis ma gościa”, „Proces” (wg powieści F. Kafki), „Rent”, „Cyrano” (spektakl otrzymał nagrodę im. Jana Kiepury w kategorii najlepszy spektakl sezonu 2015/2016), „Brzydki kaczorek”, „Księga dżungli”, „Doktor Żywago”, „Madagaskar”, „Przypadki Robinsona Crusoe”, „Prosimy nie wyrywać foteli, czyli krótka historia muzyki rozrywkowej”, „Kajko i Kokosz” oraz „Pretty Woman”. Napisał scenariusze koncertów: „Kochanie, grają naszą piosenkę”, „Magia lat dwudziestych”, „Ktoś nas tu buja”. Wyreżyserował je i poprowadził.
Od 2020 roku jest zastępcą dyrektora ds. artystycznych w Teatrze Muzycznym w Łodzi.
Fot. J. Szydłowskiego: Robert Jaworski
Projekt plakatu: Ryszard Kaja