Issipile3

Pandemiczny rok Opery na Zamku

21.01.2022, Magdalena Jagiełło-Kmieciak

Rok 2021. Kolejny poszarpany przez pandemię na strzępy, odwołane wydarzenia kulturalne, raz zamknięte, raz nieco uchylone, raz otwarte drzwi… I ciągła niepewność artystów, kiedy wrócą do normalnej pracy na scenie, z pełną salą, magiczną chemią, która wytwarza się pomiędzy nimi a widzami podczas spektakli. Luzowanie obostrzeń po 2020 roku, 25% publiczności, 50%, potem 75% i jesienią znów jeszcze bardziej dotkliwe dla kultury restrykcje… Nerwowe narady dyrektorów w zmieniającej się jak w kalejdoskopie sytuacji… Pytania i niepewność – co dalej? I to zasadnicze – czy kultura, gdy wielu ją tworzących musi szukać innego zatrudnienia, przetrwa w kształcie, jaki wypracowała przez lata, po pandemicznym wstrząsie?

O tych problemach mówili dyrektorzy teatrów dużo i często. Podczas ważnego panelu dyskusyjnego „Muzyka w czasach pandemii – czego (nie)nauczył nas COVID-19?” w ramach IV Konwencji Muzyki Polskiej zorganizowanej przez Instytut Muzyki i Tańca, która odbyła się w jeszcze listopadzie 2020 roku, Jacek Jekiel, dyrektor Opery na Zamku w Szczecinie – ponownie w 2021 roku powołany na stanowisko wiceprezesa Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów – mówił między innymi o streamingach w internecie, często byle jakich, z roboczych nagrań z jednej kamery, zimnych i niewiele, a często wręcz niczego emocjonalnego za sobą nie niosących… Czyli o niechlujnym ersatzu współprzeżywania przedstawienia teatralnego. I o tym, że z powodu pandemii – choć niechętnie – trzeba się będzie w 2021 roku w formę „filmową” wdrożyć. Ale wdrożyć umiejętnie, by nie znudzić widza:

Tu [w teatrze – dop. MJK] jest magia, interakcja, emocje, fala tsunami, która wywraca nas wszystkich. Myślę, że płaski ekran tego wszystkiego widza pozbawia. Dodatkowo poza reżyserem spektaklu potrzebny jest reżyser telewizyjny, żeby mógł z przedstawienia zrobić rzecz nietuzinkową. Gdy jesteśmy na widowni, to ogarniamy swoją percepcją wszystko, co się dzieje na scenie. Natomiast gdy patrzymy na ekran, to po kilku minutach przychodzi znużenie. Bo kadr w filmie trwa kilka sekund i jest cięcie, więc konieczna jest ogromna profesjonalizacja przekazu online, żeby ten mógł być alternatywą i uzupełnieniem. Przygotowuję się do tego i bardzo będę dbał o jakość.

W Operze na Zamku w Szczecinie zapadły zatem decyzje o premierach spektakli bardziej kameralnych, z udziałem niewielkiej liczby śpiewaków i orkiestry, które mogły być wyemitowane w sieci, ale i pokazane publiczności w teatrze. Było to ogromne wyzwanie dla reżyserów, bo musieli wykonywać swoją pracę niejako podwójnie: dla widza sprzed ekranu i dla widza z sali. Jak dwa różne wydarzenia.

“Wizje miłości / Mity”, fot. P. Gamdzyk

Pierwszym takim spektaklem, który udało się wyreżyserować w ten sposób był balet pamięci Ewy Głowackiej „Wizje miłości / Mity” do muzyki Fryderyka Chopina i Karola Szymanowskiego. Podjęła się tego ikona polskiej choreografii, była tancerka Zofia Rudnicka. Pierwszą częścią wieczoru była taneczna historia pięciu kobiet w różnym wieku. Widzieliśmy je w parku, pogrążone w zadumie i zatrzymane w kadrze. Poznawaliśmy marzenia, nadzieje i oczekiwania bohaterek: Dziewczynki, Panienki, Młodej, Dojrzałej i Przegranej. Drugą częścią spektaklu stał się świat antycznej mitologii, w której fantastyczne przemiany bóstw i herosów wyjaśniały zachodzące w przyrodzie zjawiska. Ujrzeliśmy tragedię zakochanego w sobie Narcyza oraz metamorfozy leśnych nimf uciekających przed zalotami lubieżnych bożków. Każdy mit był innym obrazem, tańcem i nastrojem. O premierze poświęconej wspaniałej primabalerinie, który udało się pokazać widzom po długiej przerwie na żywo 13 lutego 2021 roku, a potem online, Zofia Rudnicka mówiła:

Gdy rozmyślałam, jak rozplanować próby do tego spektaklu, zapragnęłam zadzwonić do niej z prośbą o pomoc, bo była w tym mistrzynią. Miałaby tyle uwag i koncepcji… To przedstawienie byłoby o wiele piękniejsze, gdyby ona nad nim pracowała. Ten balet powstał dla Ewy. Liczę, że mi pomoże… Do pierwszej części pt. «Wizje» wybrałam muzykę Chopina, bo wydała mi się bardzo uduchowiona, tak jak Ewa. Ta muzyka oddaje charaktery kobiet. Widzimy je gdzieś w parku przy nadmorskim bulwarze. Są w różnym wieku, nudzą się, marzą… Podczas półgodzinnego spektaklu z muzycznym Chopinowskim tłem poznajemy ich problemy. W ich życiu pojawiają się mężczyźni, odchodzą, one zostają same. Podstawą będą preludia Chopina w wykonaniu Marty Argerich. Inne się nie nadawały, te, które zagrała Argerich, są idealne. Od razu poczułam, co można do nich zatańczyć. W naszym spektaklu już jednak nie Argerich, a muzyka na żywo podniesie temperaturę przedstawienia. (…) Pokazuję pięć historii, pięć różnych wizji miłości. W pierwszej występuje Dziewczynka. Ona o miłości jeszcze zbyt wiele nie wie. Wie tylko, że chłopiec to interesująca postać, że warto o niego zawalczyć więc droczy się z nim. Panienka z następnej opowieści wie już nieco więcej, jest rozkochana, oczekuje, ma przeczucia, ale ucieka. Potem jest młoda kobieta: zalotna, wręcz kokietka, która trafia na troszkę ciapowatego chłopaka. Przyciąga go do siebie i uwodzi. Następne uczucie to utrata. Kobieta, która ma męża, kocha i nienawidzi zarazem. I ostatnia historia, ta, którą grała Ewa… Kobieta przegrana. Kocha i pożąda, a mężczyzna przed nią się kryje, odpycha, a ona za nim rozpaczliwie tęskni. Ale żadna z tych kobiet nie traci nadziei, te wszystkie kobiety dalej trwają w marzeniach i oczekiwaniu. Bo na miłość warto czekać. Ten spektakl będzie o życiu, miłości i nadziei. Z kolei do drugiej części wybrałam «Mity» Szymanowskiego, bo wiem, że jego muzyka pasuje do Ewy… (…) Muzyka jest klasyczna, romantyczna, więc taniec oparty będzie także na technice klasycznej. Panie będą miały pointy. Ale będą też wprowadzone elementy, na przykład z tańca współczesnego i neoklasyki. Taka technika fusion, ale nie idę za daleko. (śmiech) Tutejsi tancerze mają świetny warsztat, są mocno «zapaleni», poradzą sobie.

“Kiedy przyjdzie wiosna”, fot. B. Borkowski

Kolejne premierowe wydarzenie w 2021 roku to „Kiedy przyjdzie wiosna” – koncert chóru z udziałem publiczności w dwóch częściach. Odbył się 27 lutego 2021 roku. Był intensywną emocjonalnie muzyczną podróżą sentymentalną. Pierwsza część, składająca się z utworów Macieja Małeckiego, to wędrówka po zakamarkach ludzkiej duszy. Usłyszeliśmy romantyczne pieśni i piosenki, wyrażające tęsknotę za niespełnioną miłością, prawdziwą przyjaźnią, utraconą młodością, a wreszcie za długo oczekiwaną wiosną do słów Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Wojciecha Młynarskiego czy Agnieszki Osieckiej. Druga część to powrót do hitów wszech czasów – piosenek z filmów, musicali oraz świata muzyki tzw. popularnej, wśród których znalazły się takie utwory jak: „Moon river” z filmu „Śniadanie u Tiffany’ego”, „Time to say goodbye”, „Piosenka jest dobra na wszystko” z Kabaretu Starszych Panów czy „Besame mucho”.

“Eugeniusz i Tatiana – Zakręt”, fot. P. Nykowski

6 marca 2021 roku Opera na Zamku pokazała na scenie, a następnie w internecie, premierę spektaklu „Eugeniusz i Tatiana – Zakręt” na motywach opery „Eugeniusza Oniegina” Piotra Czajkowskiego. Reżyserka Pia Partum miała niebywały pomysł i arcytrudne zadanie – pociąć operę, co wielu miłośnikom tego gatunku kojarzy się wręcz z barbarzyństwem. Można powiedzieć, że „dzięki” obostrzeniom udało się wystawić majstersztyk, skupić na węższym, ale jakże ważnym planie – planie emocji i relacji dwojga bohaterów. Pia Partum mówiła o swoim awangardowym spektaklu:

Problem cięcia w sztuce jest problemem, który trwa chyba od zawsze. Wielu konserwatystów to kontestuje. Natomiast sprawy mają się w taki sposób: jest to tylko rodzaj myśli, którą przetwarzamy, do której chcemy się ustosunkować, którą chcemy zmienić, coś do niej dodać, coś od niej odjąć. Sam Czajkowski ciął «Eugeniusza Oniegina» w sposób karczemny. Wyciął trzy czwarte tak naprawdę i szczerze mówiąc, przypuszczam, że się nie przejmował. Szekspir kradł jak popadnie od innych twórców, przerabiał wątki, zapożyczał. Nikomu to wtedy nie przeszkadzało, to my mamy w pewnym sensie problem z prawami autorskimi i musimy się pilnować. Ale tak naprawdę (…) właśnie epidemia dała nam możliwość pocięcia tej opery, czego się rzeczywiście na co dzień nie robi, czego się unika, umożliwiła nam fantastyczną twórczą możliwość wydobycia kwintesencji. Tej kwintesencji, która w tym momencie ważna jest akurat dla mnie, czy dla naszego zespołu tutaj. (…) Co nie znaczy, że się nie szanuje całości. (…) Nie przestawiam w libretcie niczego. Tylko tnę… Z przyczyn epidemicznych usunięte zostały wszystkie sceny zbiorowe. Tej epidemicznej rzeczywistości nie wykorzystałam jednak do tego, żeby zrobić bryk i li tylko streszczenie oryginalnego dzieła. Postanowiłam tę sytuację wykorzystać, aby powstało coś odrębnego od opery Czajkowskiego samej w sobie. Postanowiłam nawet coś dodać. Często te miejsca, które musieliśmy wyciąć (a nad tymi momentami długo dyskutowaliśmy z kierownikiem muzycznym i dyrektorem artystycznym Opery na Zamku Jerzym Wołosiukiem), będą wypełnione przeze mnie scenami rozegranymi w ciszy albo z dźwiękami dodanymi, dźwiękami spoza partytury opery. Skoro akcja będzie się dziać przy szosie, na zakręcie, to dodaliśmy dźwięki na przykład przejeżdżającego samochodu, wiatru, czy szczekającego z oddali psa. Na tym tle pomiędzy solistami rozgrywać się będą nieme sytuacje, dodane już przeze mnie (…). To rodzaj szalenie ciekawego eksperymentu, który wymusiła na nas epidemia. Nagle człowiek pochyla się nad operą, tak jakby pochylał się nad dramatem w teatrze i wyławiał z niego tylko najbardziej interesujące wątki. Może to jest świętokradztwo, takie „haratanie” opery, ale jest to coś bardzo inspirującego, i od strony muzycznej, i reżyserskiej, coś nowego, co może pozwala lepiej taką operę zrozumieć i skupić nad pewnymi tylko wątkami. Być może jest to w ogóle początek jakiegoś nowego operowego teatru. Niebywale ciekawa przygoda dla reżysera. (…) Może właśnie powstaje jakaś nowa dziedzina opery? Gdybyśmy poszli do teatru na «Hamleta», to nie zdziwiłoby nas, że coś jest pocięte, wykreślone. Bo «Hamleta» znamy na pamięć, interesująca tu jest głównie interpretacja. «Eugeniusz Oniegin» Czajkowskiego też jest bardzo znaną operą i skrót pozwala poeksperymentować z samym twórcą, „pobawić się” w nieco odważniejszy sposób gatunkiem, który uważany jest często za nieco skostniały, nie do ruszenia, święty. Na pewno jest to rodzaj spektaklu, bo to jest do oglądania, do słuchania. Będą wszystkie najważniejsze arie… I właściwie – dlaczego tego nie spróbować, skoro epidemia daje niechcący zielone światło? (…) Tu bardzo istotne jest oko kogoś, kto stoi za kamerą. Ja natomiast, jako reżyser, w tym konkretnym przypadku reżyseruję to tak, jakby miała to być premiera, która odbędzie się na żywo. Będę jednak czuwać nad nagraniem i będę zwracać uwagę na to, kiedy zrobić zbliżenie, a kiedy potrzebny będzie plan szeroki. Nagranie filmowe to zupełnie odrębna sprawa – inna technologia oświetlenia, samego makijażu, wszystkiego. To zupełnie inna produkcja. A tu musi być taka, by mogła zaistnieć i „pod kamery” i „pod żywego widza”. Niezwykle trudne jest reżyserowanie takiego spektaklu „dwa w jednym”. Mam wszystko narysowane na tysiącu karteczkach. (śmiech). Istne laboratorium. Ale może okazać się ciekawe dla widza. Opera jako gatunek powinna pewne swoje sztampy wyrzucić do kosza. (…) Tu chciałabym bardzo mocno powiedzieć, że Opera na Zamku w Szczecinie zachowuje się wspaniale, że tak dzielnie walczy, by robić coś nowego, że chce rzucać się w nowe odmęty – i że nie wyciąga z archiwum spektakli zapisanych kiedyś jedną, roboczą kamerą, z daleka, zapisów technicznych – nie robionych z myślą o emisji. Bo to jest nie do oglądania.

“Klucz do poezji”, fot. T. Seidler

20 marca 2021 roku na deskach teatru wystąpiły solistka Ewa Olszewska i pianistka Olga Bila z recitalem „Klucz do poezji”. Przeniósł on publiczność – następnie także widzów internetowych – do surrealistycznego świata snów i podświadomych myśli… Dzięki genialnej muzyce Benjamina Brittena oraz ponurym, zmysłowym, często nieprzeniknionym tekstom Arthura Rimbauda artystki wraz z widzami przeszły przez bramę rządzącego się zupełnie inne prawami świata, do którego klucz ma tylko ten, kto powołuje go do życia… W części pierwszej recitalu w cyklu „Les Illuminations”, op. 18 można było zatopić się w wizji tego niezwykłego świata. W drugiej części znaleźliśmy się w niczym nieskrępowanej wyobraźni teatru absurdu z dodatkiem subtelności i niuansów z muzyką Erika Satiego, Manuela Rosenthala oraz Claude’a Debussy’ego. To był wyjątkowo trudny repertuar, a tak mówiły o nim artystki przed występem:

Ewa Olszewska: Gdyby ktoś zapytał mnie co jest kluczem do poezji, powiedziałabym, że może nim być muzyka. Ktoś kiedyś ładnie powiedział, że poezja w połączeniu z muzyką traci kolce i jest w tym dużo prawdy. Dlaczego? Dlatego, że muzyka za pomocą dźwięków potrafi wytłumaczyć, a przynajmniej bardzo przybliżyć to, co w poezji najgłębiej ukryte. Myślę, że muzyka ma tę siłę przenikania do ludzkich serc, ponieważ jak żadna inna dziedzina sztuki potrafi wprowadzić człowieka w stany, o które sam siebie nawet nie podejrzewa. I nie chodzi o to, żeby wszyscy rozumieli i czuli ją w dokładnie taki sam sposób – nie w tym jest rzecz – chodzi o to, żeby poczuli cokolwiek. Gdyby ktoś chciał wiedzieć, dlaczego zdecydowałyśmy się z Olgą na muzykę francuskich kompozytorów, powiedziałabym, że jest w niej tyle piękna, delikatności, subtelności, a zarazem dowcipu i absurdu, że trudno z tego nie skorzystać i nie podzielić się tym z innymi. Gdyby ktoś zapytał, dlaczego zdecydowałyśmy się na cykl Benjamina Brittena «Les Illuminations», op.18, powiedziałabym, że dlatego, iż muzyka Benjamina Brittena jest niezwykła i w zjawiskowy sposób tłumaczy poezję Arthura Rimbauda, poezję bardzo trudną, często nieprzeniknioną, zmysłową, czasem erotyczną, poezję fantasmagoryczną, czyli fantastyczną wizję świata stworzoną przez nadwrażliwą wyobraźnię, jaką niewątpliwie posiadał i Rimbaud, i Britten. Jest to dla mnie osobiście o tyle ciekawe, że i ów francuski poeta, i brytyjski kompozytor byli geniuszami bardzo mocno doświadczonymi przez życie. To, że obaj byli homoseksualistami, dodatkowo mnie porusza do tego stopnia, że chcę wejść w ich świat, poczuć go i zobaczyć, co się w nim kryje. Jeśli ktoś z Państwa chciałby razem z nami na chwilę wejść do tego świata i pozwolić tej muzyce się do siebie przytulić, będziemy szczęśliwe. Jeśli się Państwu nie spodoba – trudno – może następnym razem uda nam się Państwa przekonać. Ale jeśli znajdzie się choć jedna osoba, która razem z nami zechce tam wejść i coś poczuje, będzie to dla nas tak po ludzku wzruszające.

Opera na Zamku, fot. A. Słomski

W czerwcu w Operze na Zamku odbyło się spektakularne wydarzenie. Gala Fryderyków Muzyki Poważnej! Zawitała do nas po raz pierwszy zawitała do nas. To wielkie wyróżnienie, także dla Szczecina, potwierdzające, że liczymy się na kulturalnej mapie Polski. Potwierdza to choćby fakt transmisji w TVP Kultura. 

Opera jest świątynią muzyki poważnej. Trudno wyobrazić sobie inne, bardziej właściwe miejsce do zorganizowania takiego wydarzenia. Tu gra się muzykę poważną, wystawia do niej spektakle, tańczy się do muzyki poważnej. Żeby jej słuchać, trzeba być człowiekiem szalenie otwartym na różne dźwięki, różne harmonie, tempa, a Szczecin, tak jak całe Zachodniopomorskie, jest najbardziej pod tym względem przyjaznym regionem w Polsce. Tu bowiem wszyscy są „skądś”, każdy wnosi własne doświadczenie i estetykę, wzbogaca. Dzięki temu u nas każdy rodzaj artystycznej ekspresji spotyka się z aprobatą – mówił dyrektor Opery na Zamku.

W czerwcu dotarła do nas też fantastyczna informacja. Na trzech zgłoszonych artystów przez Operę na Zamku w Szczecinie do jubileuszowego, najbardziej prestiżowego w kraju konkursu w dziedzinie muzyki klasycznej za 2020 rok – trzech zostało nominowanych! XV Teatralne Nagrody Muzyczne im. Jana Kiepury, organizowane przez Mazowiecki Teatr Muzyczny to jedyny ogólnopolski konkurs, którego celem jest uhonorowanie artystów i twórców związanych ze środowiskiem teatralno-muzycznym. Konkurencja jest ogromna, bo jury rozpatrywało aż blisko 120 zgłoszeń, a więc tym bardziej jesteśmy usatysfakcjonowani naszymi nominacjami. „Trzy na trzy” to ogromne wyróżnienie! Należy przypomnieć, że w 2020 roku z powodu pandemii Operze na Zamku udało się zrealizować na żywo, na deskach teatru zaledwie jedną premierę. Była to opera „Romeo i Julia” Ch. Gounoda w reżyserii Michała Znanieckiego, wystawiona 14 lutego. Opera na Zamku zgłosiła do konkursu Victorię Vatutinę, tytułową Julię w kategorii „najlepsza śpiewaczka operowa”, Pavla Tolstoya, tytułowego Romea w kategorii „najlepszy śpiewak operowy” i Francka Chastrusse’a Colombiera w kategorii „najlepszy dyrygent”, kierownika muzycznego i dyrygenta „Romea i Julii”.

Komentarz Jacka Jekiela po ogłoszeniu nominacji:

Niezwykle się z tego cieszę, jest to ogromne wyróżnienie. Aż strach pomyśleć, do czego by doszło, gdybyśmy zrealizowali wszystkie premiery, które planowaliśmy (śmiech). A niestety, jak wiadomo, odbyła się tylko jedna, tuż przed wybuchem pandemii. Niemniej przepełnia nas wielka radość, że Kapituła dostrzegła niebywałe kreacje Victorii Vatutiny, Pavla Tolstoya i Francka Chastrusse’a Colombiera. To pokazuje, że Opera na Zamku w Szczecinie wciąż podąża we właściwym kierunku i nawet pandemia nie jest w stanie z wyznaczonego kursu strącić nas na manowce.

2 lipca 2021 roku odbyła się premiera dwuczęściowego, autorskiego i prapremierowego w Polsce spektaklu baletowego „Świecie dziwny / Coming Together” w choreografii wybitnych artystów: Roberta Glumbka i Kevina O’Daya, spektaklu o tolerancji, akceptacji inności, pogardzie i stereotypach do piosenek Ewy Demarczyk, Marka Grechuty, czy Czesława Niemena. Kevin O’Day wykorzystał utwory kompozytora polskiego pochodzenia Fredericka Rzewskiego, w którym muzyka splata się z melorecytacją aktora, a to wszystko z tańcem. Libretto do „Coming Together” i „Attiki” – utworów z 1974 roku – zostało za zgodą kompozytora przetłumaczone na język polski po raz pierwszy w historii. O tym projekcie pisała w programie spektaklu Katarzyna Huzar-Czub:

Genezą powstania «Coming Together» i «Attiki» są wydarzenia, które rozegrały się w 1971 r. w więzieniu Attica w stanie Nowy Jork. Pewnego dnia blisko 1300 osadzonych odważyło się głośno zaprotestować przeciwko bestialskiemu traktowaniu więźniów, biorąc zakładników i próbując pertraktować z władzami. Uzbrojone patrole stłumiły jednak bunt. W krwawych zamieszkach zginęło ponad 40 osób, w tym jeden z organizatorów rebelii Sam Melville — aktywista, antyimperialista, przeciwnik apartheidu skazany za wielokrotne zamachy bombowe w budynkach rządowych. Po śmierci Melville’a wydano listy pisane przez niego w więziennej celi. Tuż przed zebraniem zapisków w książce («Letters from Attica») publikowano je w gazecie. To właśnie na jeden z nich natknął się Rzewski. „List wywarł na mnie ogromne wrażenie. Poetycki wymiar tekstu w połączeniu z gorzką ironią losu czekającego więźnia sprawiły, że czytałem go wciąż od nowa. Starałem się poczuć obecność autora — nie tylko jako osoby z krwi i kości, ale także kogoś, kto pomoże mi uwolnić przekaz ukryty w języku. Języku prostym, a jednocześnie pozostawiającym przestrzeń do interpretacji. Ów akt wielokrotnego czytania zainspirował mnie do stworzenia utworu muzycznego” — wspomina kompozytor. «Coming Together» to recytacja fragmentu listu na tle dźwiękowym z wiodącą linią basu, graną zwykle przez jednego muzyka na fortepianie lub elektrycznej gitarze basowej. Rzewski nakreślił zasady wykonywania utworu przez pozostałych muzyków, zostawiając im jednak przestrzeń do improwizacji. Siedmiowersowe strofy serwowane są słuchaczom stopniowo i z rozmysłem, co ułatwia emocjonalny odbiór treści.

Robert Glumbek wykorzystał polskie utwory, by pokazać pewne zamknięte spotkanie i to, jak podczas takiego swoistej izolacji zachowują się ludzie i reagują na odmienność. Opowiadał przed premierą:

Zamknąłem ludzi w jednym pomieszczeniu. Zwykłych, normalnie ubranych… Niczym specjalnie się nie wyróżniają. Scenografia też jest dość oszczędna, bo chcę skupić się na międzyludzkich relacjach – ale zawiera sporo symboli. Dużo się mówi o rodzinach pozamykanych w domach, na początku w takiej sytuacji oczywiście jest super, ale później pewne sprawy wychodzą na jaw. Najpierw cieszymy się, że wszyscy w domu, a po pewnym czasie często jeden na drugiego nie może patrzeć. Ta ciągła, ciężka zbytnia „bliskość” sprawia, że człowiek zaczyna mówić prawdę, na przykład aż tak: „nie mogę znieść, jak jesz te pierogi”. Z małych problemów robią się duże i pojawia się prawdziwy konflikt. Ale w moim spektaklu, w zależności od interpretacji, tymi zamkniętymi osobami mogą być członkowie rodziny, może nie… To nie jest najważniejsze. Ważne jest to, co się między tymi ludźmi dzieje. Zaczynają się tworzyć grupy, różnice zdań, a że przyjęcie trwa długo, to – wiadomo – wszystko się może wydarzyć. I dobrego, i złego. (…) Zaplanowałem nawet coś, co uzmysłowi bohaterom ten przymus, ciasnotę. Ludzie po prostu będą się dusili, kiedy sytuacja stanie się nie do wytrzymania. Duchota. Chce się wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem, a oni nie mogą… Czyli tak, jak powiedziałem wcześniej, sielanka na początku, miło, wesoło, a po jakimś czasie wszystko się rozsypuje. Ludzie odchodzą na bok, bo są już zmęczeni, za dużo ich razem, za długo… Ktoś siedzi sztywno, na nikogo nie zwraca uwagi, obrażony… Całe spektrum ludzkich zachowań w uporczywej izolacji. I wtedy wchodzi tajemnicza osoba, która jeszcze bardziej podzieli bohaterów spektaklu.

I o wybranych przez siebie utworach:

W tych piosenkach jest wszystko: tęsknota, nadzieja. I dla starszych, i dla młodszych. Absolutnie wierzę, że każdy widz poczuje tę muzykę. Słuchało się jej za czasów PRL-u, kiedy nie było wolności, byliśmy pozamykani. Gdy w 1987 roku wyjechałem z Polski do Kanady i nie sądziłem, że kiedykolwiek do niej wrócę, ta muzyka dosłownie ratowała mi życie. Byłem sam, bez przyjaciół, i mimo że moim rodzimym kraju hulała komuna, to tęskniłem za nim, za tym swoim światem, za „swoją” Polską. Słuchałem tych piosenek non stop, pozwalały mi się „nie wywrócić”, wziąć nowe życie za bary. I tak prywatnie to one dla mnie – obecnie – w pewien sposób zestawiają, zrównują tamte i obecne czasy. To nawet nie tak, że ja do nich wracam, one wciąż są we mnie. Teraz takich utworów nie ma. Te, które usłyszymy w spektaklu, są ponadczasowe, ja się przy nich rozklejam wciąż tak samo, jak trzydzieści, czterdzieści lat temu. Są tak bardzo polskie, pełne człowieczeństwa. I tak bardzo ważne teraz.

Z kolei o „swojej” części Kevin O’Day mówił:

Projekt «Coming Together» opiera się na koncepcji dotyczącej realnego poczucia wspólnoty. Naszym zadaniem jest akceptacja faktu, iż jesteśmy częścią pewnej grupy. Czasem ludziom łatwo jest być razem, a czasem okazuje się to niemożliwe. Są osoby, z którymi nawiązujemy relacje lekko i bez trudu, ale spotykamy także ludzi, z którymi nie znajdujemy wspólnego języka. Współdziałanie nie zawsze się udaje. Wiemy jednak, że dążenie do zjednoczenia pozostaje najwyższą ludzką wartością. Ponadto, tworząc spektakl, pracujemy m.in. nad utworem Amerykanina o polskich korzeniach, sami będąc kreatywnymi przedstawicielami obu kultur: amerykańskiej i polskiej. Choreograficznie bazujemy zarówno na estetyce baletu współczesnego, jak i klasycznego. Nacisk na zróżnicowanie stylów tanecznych to zasługa samych tancerzy. Ta współpraca bardzo nas do siebie zbliżyła. Był to proces niezwykle osobisty zarówno dla choreografów, jak i dla tancerzy.

“Ossipile”, fot. P. Wolski

24 października 2021 roku Opera na Zamku była partnerem premiery barokowej opery „Issipile” Antonia Bioniego zarejestrowaną w szczecińskiej świeżo odrestaurowanej Willi Lentza. Spektakl, pierwszy „film” Opery na Zamku, można było obejrzeć na VOD. Prapremierowa rejestracja została zrealizowana w ramach projektu „Odkrywamy Dziedzictwo Narodowe”. Akcja opery toczy się w świecie starożytnej Grecji, gdzie Issipile, księżniczka Lemnos, będzie zmuszona pokrzyżować intrygę przeciw królowi i jego żołnierzom, zaplanowaną przez ich żony. Zazdrosne i urażone zachowaniem swoich mężów podczas wojny w Tracji, planują zabicie ich podczas obchodów na cześć Bachusa. Issipile, podczas trwania opery, zniweczy plany kobiet i uratuje swojego ojca, a wszystko to w akompaniamencie historii o miłości, zemście, zdradzie i piratach. Premiera miała międzynarodowy charakter.

“My Fair Lady”, fot. P. Gamdzyk

I wreszcie 13 listopada 2021 roku długo oczekiwana, wielokrotnie przekładana z powodu pandemii premiera wielkiego musicalowego hitu „My Fair Lady” z plejadą wielkich artystów tego gatunku. Już z pełną pompą, pełną salą widzów, w dużej mierze zaszczepionych, premiera zorganizowana naturalnie zgodnie z wytycznymi rządu. Miejscem akcji był Londyn, zachowujący niektóre realia z 1912 roku, ale mogący jednocześnie stanowić wiarygodne tło do odzwierciedlenia współczesnych zagadnień i postaw. To historia bezpardonowego i egocentrycznego profesora Henry’ego Higginsa, opowiedziana tu z punktu widzenia trzech kobiet: jego matki, gospodyni – pani Pearce i uczennicy Elizy Doolittle, kwiaciarki, zmuszonych dzielić z nim losy, daje możliwość nowego odczytania tej znanej nam wszystkim historii: zaintrygowany osobą Elizy profesor przyjmuje zakład o to, że z młodej dziewczyny z niższych sfer w ciągu pół roku uczyni angielską damę, nauczy poprawnej mowy i savoir-vivre’u  i… wprowadzi na salony. Nie będzie łatwo… Wszystko to niepozbawione pełnokrwistych postaci, pogodnej, wartko toczącej się fabuły, pełnych werwy szlagierów („Jeden mały szczęścia łut”, „Przetańczyć całą noc” czy „Tę ulicę znam”), dowcipnych dialogów i fenomenalnej muzyki, pełnego sarkazmu angielskiego humoru, wspaniałych aktorskich kreacji oraz wielu okazji do przeżycia prawdziwych emocji i wzruszeń. Od czasu premiery na Broadwayu w 1956 roku spektakl święcił triumfy – do 1962 roku wystawiono go aż 2700 razy. Potem zawojował świat teatrów muzycznych i kino. Na jego podstawie powstała wersja filmowa, nagrodzona ośmioma Oscarami, z Audrey Hepburn i Rexem Harrisonem w rolach głównych.

Jakub Szydłowski, reżyser „My Fair Lady” mówił na konferencji prasowej o swojej inscenizacji:

W wielu warstwach, nie tylko reżyserskiej, ale i scenograficznej czy choreograficznej najważniejsze było dla nas to, że spektakl, który dzieje się na początku poprzedniego wieku, już zupełnie inaczej trzeba czytać. Zależności społeczne się zmieniły, już inaczej patrzymy na granice, które możemy przekraczać w kontaktach między mężczyzną a kobietą, tym bardziej, gdy jedno jest mentorem drugiej osoby. Zastanawialiśmy się, jak to dziś pokazać. Dzięki temu udało się zupełnie na nowo dostrzec relacje pomiędzy bohaterami. Ale tu najwięcej sam spektakl powie. (śmiech). Mogliśmy zacytować pierwowzór, ale wydawało mi się to mniej atrakcyjne. Każdy, kto zna oryginał, te różnice wyczuje. (…) Cieszymy się bardzo z zaproszenia do Szczecina i z tego, że mamy tak wspaniały zespół, wybitnych polskich aktorów musicalowych, z samej czołówki, i zespół prowadzony na co dzień przez Jerzego Wołosiuka. To do tego jedyny dyrygent, z jakim pracowałem, a który zna dosłownie każdą nutę «My Fair Lady» i wszystkie teksty i trochę wyręcza mnie w pracy. (śmiech) A więc aktorzy mają «przechlapane». Jerzy Wołosiuk, kierownik muzyczny „My Fair Lady” dodał: O «My Fair Lady» mówi się czasami jako o ostatniej operetce, a pierwszym musicalu, co oczywiście nie jest prawdą, ale jest to pewien pomost pomiędzy światem musicalu i operetki. My idziemy w kierunku musicalu, ale takiego ze szlachetnym kolorem, szlachetnym wybrzmieniem poprzednich lat. Nie jest łatwo uzupełniać to wszystko, co dzieje się na scenie. W «My Fair Lady»«odcinki» są często bardzo krótkie, czasami duża scena dramatyczna budowana jest przez piętnaście minut po to, żeby nastąpił w niej dwuminutowy fragment muzyczny. I ten dwuminutowy fragment musi oddać całą gamę różnych kolorów, emocji, często podnieść temperaturę tego, co się dzieje w scenach dramatycznych, albo ją skomentować, albo wręcz rozładować napięcie, które w niej powstaje. W tym dziele bardzo lubię ten fantastyczny dialog pomiędzy muzyką a scenami dramatycznymi, które często są żywcem wyjęte z teatru dramatycznego. I tak postaramy się to wykonać, po prostu żeby chwycić za serce. (śmiech)

W opracowaniu dotyczącym działalności Opery na Zamku w 2021 roku skupiłam się jedynie na premierach. Naturalnie, gdy tylko było można, wystawialiśmy swoje spektakle w reżimie sanitarnym – dla 25% czy 50% publiczności, organizowaliśmy swoje cykliczne wydarzenia plenerowe: koncert „Tym, którzy nie powrócili z morza…”, Letni Festiwal Operowy w Świnoujściu i Kołobrzegu i koncerty „Sierpniowe Przełomy” w Szczecinie i Policach. A jesienią, pomimo kolejnej fali i kolejnych obostrzeń, ale dzięki temu, że większość naszych gości zaszczepiła się przeciwko covidowi, bilety ponownie zaczęły rozchodzić się w mgnieniu oka. To nas bardzo cieszy. Serce rośnie, gdy widzimy, jak silna jest potrzeba teatru w człowieku i że jesteśmy teatrem, w którym widzowie czują się bezpiecznie, który człowieka obchodzi… Teatrem, który w 2022 roku ma 65. urodziny.

Na zdjęciu u góry: “Issipile”, fot. P. Wolski