22.12.2020, Dominika Olender
Czy można uzyskać musical country z ponad dwustuletniej opery? Spektakl Cezarego Tomaszewskiego Cud mniemany czyli Krakowiacy i Górale — oryginalnie opera komiczna z librettem Wojciecha Bogusławskiego oraz muzyką Jana Stefaniego — skłania nas do zadania tego pytania i pokazuje, że nie jest to aż tak trudne, jak brzmi na pierwszy rzut… „ucha”.
Przy pierwszych dźwiękach uwertury już wiadomo, że znaleźliśmy się w innym uniwersum dźwiękowym, niż to kojarzące nam się z dziełem Stefaniego. Zamiast klasycznej partii skrzypiec do uszu dobiegają spokojne dźwięki rodem z westernu, wprowadzające w leniwy nastrój amerykańskiej prerii.
Aranżacja Tomasza Leszczyńskiego była miejscami aż tak przekonująca, że zdarzały się chwile zwątpienia, czy na pewno słucham melodii Stefaniego, jednak zmian w niej nie było. I oczywiście, może w arii Doroty, świetnie wykonanej przez Ewelinę Cassette, będącej, pod względem wokalnym, jednym z największych atutów spektaklu, nie słyszymy tak wyrazistego poloneza, jak byśmy oczekiwali (ale bez wątpienia go zauważamy), a przy słuchaniu krakowiaka oj da da da da trzeba się skoncentrować, by wyłapać jego rytm, to zachodzące w tej interpretacji unowocześnienie nie jest niczym negatywnym. Dzięki tej aranżacji muzyka Stefaniego stała się bliższa tym, którzy z operą na co dzień nie mają nic wspólnego, a dla miłośnika opery jest to ciekawe doświadczenie, pozwalające odkryć znane arie na nowo.
Jak to zwykle bywa, nie wszystkie aranże mnie przekonały, ale niektóre z nich na długo pozostaną w mojej pamięci. Przykładem może być Hymn weselny, będący, w wersji Leszczyńskiego, połączeniem surowości ludowego śpiewu, przy zwrotkach śpiewanych przez kobiety, z rapem, przy zwrotkach męskich. Te dwa odległe światy zostały ozdobione jeszcze klasyczną wokalizą. Może się wydawać, że zestawiono trzy, różne, zbyt odległe siostry, ale efekt ich współpracy okazał się godny usłyszenia. Nie mogę nie wspomnieć też o wspaniałej, soulowej wersji arii Bardosa Świat srogi, świat przewrotny, genialnie wykonanej przez Daniela Malchara.
Opera Bogusławskiego ma dość prostą fabułę: ona i on — Basia i Stach, których miłości sprzeciwia się zła macocha głównej bohaterki próbująca zeswatać ją z Góralem Bryndasem. Dwie skłócone grupy, Krakowiaków i Górali, na koniec godzi Bardos — oświecony student z miasta, pokazujący ludowi, jak to nie warto się kłócić i lepiej żyć w zgodzie. Ta historia stała się dla Tomaszewskiego podstawą do ukazania dzisiejszych problemów, z którymi mierzy się społeczeństwo.
Ukazanie prawdziwych twarzy bohaterów następuje niespodziewanie — w czasie trwającego wesela. Bardos to postać, która w inscenizacji Tomaszewskiego nie do końca jest kimś z zewnątrz, tak jak to można odczytać w libretcie Bogusławskiego. Bardos to były członek społeczności, któremu udało się wyrwać z wioski. Wyjechał na studia, gdzie wreszcie mógł stać się w pełni sobą, poznał ludzi akceptujących jego inność. Powraca do Mogiły na ślub matki, będąc postacią pochodzącą z dwóch światów: trochę „tutejszy”, a zarazem jednak trochę obcy. Znajdując się niejako poza czasem, pokazuje on nam prawdziwe oblicza weselników: swojej matki, panny młodej, marzącej w przeszłości o byciu nauczycielką, lecz nie mającej możliwości skończenia liceum, która w przeszłości ugrzęzła w małżeństwie z jego homofobicznym ojcem; pana młodego, będącego jego kolegą ze szkolnej ławy, prześladującego go w przeszłości; Wawrzyńcowej, opowiadającej wzniośle o miłości do bliźniego, a w rzeczywistości będącej strażniczką patriarchatu we wsi. To wszystko dzieje się w kontraście do radosnej weselnej zabawy, będącej w odbiorze tylko niewinnym zdarzeniem, nie skłaniającej nas do zastanowienia się nad tym, kto kim jest, jakie ma przekonania, jakie relacje i osobiste tragedie zachodzą w ich życiu.
Postać Doroty, macochy Basi, jest kreślona grubą kreską. Niewierna żona młynarza, sporo od niego młodsza, jurna — ogromny potencjał bohaterki komicznej. Tak zawsze jest odgrywana i nie ma w tym nic dziwnego. Jednak w spektaklu Tomaszewskiego po raz pierwszy zauważyłam drugie oblicze bohaterki. Oblicze kobiety nieszczęśliwej, zakochanej w Stachu, mimo że tego nie chce, kobiety, która utknęła w małżeństwie ze starszym od siebie mężczyzną, z którym nie ma wspólnych tematów, a jedyne co jej pozostaje to oglądanie z nim, przedstawionego na scenie, koła fortuny. Na pierwszy rzut oka możemy ją znów postrzegać przez pryzmat stereotypów: mamy przed sobą blondynkę, kuso ubraną w wyzywającą czerwień. Jak zazwyczaj — pozory łatwo mogą nas wywieźć w pole. Pokazanie drugiej twarzy Doroty jest niezwykle cenne, bo zwraca uwagę na to, jak łatwo oceniamy ludzi, opierając się na powierzchownym wrażeniu.
Warto się pochylić nad sytuacją kobiet, przedstawioną w spektaklu, nad sprawami poruszonymi w kontekście ich dzisiejszego funkcjonowania w społeczeństwie. Basia w rozmowie z Bardosem zwraca uwagę na to, jak wiele postaci męskich podziwiamy: sportowców, polityków, rewolucjonistów i wyciąga smutny wniosek: trudno się dziwić, że kobiety mogą czuć się głupie. Ta nierówność, dyskryminacja nadal funkcjonuje na wielu polach. Kobiety wciąż widzą szklany sufit, widzą różnice między tym, jak są traktowane one, a jak posiadający tę samą wiedzę mężczyźni. Jest to temat, o którym warto, a nawet trzeba mówić.
Mocnym, wieńczącym spektakl akcentem jest monolog Starej Baby poruszający temat wykluczenia kobiet w starszym wieku. Najlepiej, by zniknęły, by nie pojawiały się w przestrzeni, by nie pchały się na świecznik, bo to nie wypada. Jedyne, co im pozostaje, to pozwolić na bycie obiektem kpin. W końcu: kto się nie pośmieje ze Starej Baby — wielce śmiesznego konceptu. Konceptu prowadzącego do wstydu. Jednak czego kobieta ma się wstydzić? Upływu czasu?
Kiedyś pokaz magicznej elektryczności przez uczonego z miasta, Bardosa, potrafił zatrzymać nadchodzącą krwawą walkę między Krakowiakami i Góralami. Czy w dzisiejszych czasach by się to udało? Zdecydowanie nie. Takie cuda nie robią już na nikim wrażenia. Bardos, uwięziony, skrępowany uprzedzeniami panującymi w jego rodzinnej wiosce, nieheteronormatywny mężczyzna, nie jest w stanie zatrzymać śmiercionośnej bitwy. Cudem byłoby, gdyby mógł kochać, kogo chce, by każdy mógł żyć w zgodzie ze sobą. Niestety nikt nie jest w stanie jemu i całej społeczności pomóc.
„Bóg nas tworzy, byśmy byli równi i się kochali”. Te słowa, padające podczas tego musicalu-country, najlepiej podsumowują wydźwięk spektaklu. Czy warto obejrzeć Cud mniemany w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego? Warto. Przy okazji zyskujemy świeże spojrzenie na to znane dzieło. Dzieło, które w czasach premiery uznano za mistrzostwo aluzji oraz podkreślano jego polityczną wymowę. Dzieło zyskujące w wykonaniu zespołu Teatru Słowackiego w Krakowie nowy symboliczny wymiar, dopasowany do naszej teraźniejszej, niespokojnej rzeczywistości.
O autorce:
Dominika Olender – muzyka towarzyszyła jej od najmłodszych lat. W 2017 roku ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną I i II stopnia w Słupsku w klasie fortepianu. Następnie rozpoczęła studia muzykologiczne na Uniwersytecie Warszawskiem, które kontynuuje do dzisiaj. W 2020 roku ukończyła z wyróżnieniem studia licencjackie pracą Analiza „Niobe” Juliusza Łuciuka na tle dziejów polskiego baletu w latach 1945-70 pod kierunkiem dr hab. Iwony Lindstedt. Miłośniczka niekonwencjonalnych rozwiązań, muzyki różnych gatunków i nurtów. Wielbicielka starożytnych ruin, sernika bez rodzynek oraz słonecznego lata. Studiuje również prawo na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego.