27.01.2021, Magdalena Jagiełło-Kmieciak
Opera na Zamku kontynuuje cykl teatralnych humoresek pt. „Ups, zdarzyło się! Teatralne humoreski Opery na Zamku w Szczecinie”. Dzielimy się z Państwem anegdotkami, facecjami i pełnymi dowcipu wspomnieniami artystów, którzy pracowali bądź wciąż pracują w szczecińskim teatrze muzycznym. Dziś część trzecia – zabawne sytuacje na scenie i te za kulisami wspomina Mirosław Kosiński, solista związany z operą od 1979 roku.
Mirosław Kosiński:
Szczecińska premiera „Carmen” odbywa się w lipcu 1993 roku, a kilka miesięcy później śpiewamy tę wspaniałą operę, ale tym razem… po polsku. Niby nic, ale trudno się przestawić, dlatego Ewa Filipowicz, nasza tytułowa bohaterka spektaklu, prosi mnie, abym podpowiedział jej początek drugiej zwrotki „Habanery”, bo po prostu jej jakoś „nie wchodzi”. Jako Escamillo mam pierwszy akt wolny, więc oczywiście się zgadzam. Rozpoczyna się próba generalna, na widowni dziennikarze, fotoreporterzy i inni zaproszeni widzowie, czyli pełno ludzi. Zajmuję miejsce na widowni, „idzie” pierwsza zwrotka i nagle nasza Carmen przestaje śpiewać! Wraz z nią oczywiście milknie także cały chór. Przepraszam dyrektora za całe zamieszanie, biorę winę na siebie. Bo moja podpowiedź nie była werbalna. Była wyrażona… gestem. Bo gestem akurat tu jest łatwiej. Zwrotka zaczyna się bowiem frazą „Ptaszka mocno w swej trzymam dłoni”.
Po kolejnym przedstawieniu „Madamy Butterfly” podchodzi do mnie dyrygent i prosi o zdecydowanie wolniejsze tempo we fragmencie śpiewanym przez Sharplessa do Suzuki w trzecim akcie. Motywuje to tym, że śpiewam te frazy a capella, a on musi mieć czas, żeby wytrzeć spocone czoło. Oczywiście stosuję się do tej prośby i na następnym spektaklu rozwlekam, rozwlekam, rozwlekam te frazy ponad miarę. Jerzy Michalak wyciąga wówczas chustę wielkości prześcieradła i zarzuca sobie na głowę. Bardzo trudna jest współpraca z takim „okutanym” czymś dyrygentem, ale udaje mi się dośpiewać do końca. A jemu porządnie wytrzeć po wysiłku.
Moją ukochaną operą jest „Tosca” – postać okrutnego szefa policji jest jedną z moich ulubionych. Gramy przedstawienie. Szykuje się istna tragedia. Ewa Rossa-Gowor jako Tosca ma na sobie wspaniałą kreację, a ja szarpię tę suknię w porywach scenicznej namiętności. Kiedy moja partnerka opędza się przed zalotami znienawidzonego tyrana, „przejeżdża” głową nad zapalonymi świecami. Włosy natychmiast stają w ogniu, z widowni dobiegają okrzyki: „Pali się!”, więc ja zabieram się prędko do gaszenia pożaru. Udaje się nam obojgu nie uronić ani jednego dźwięku z tej pięknej sceny – ratujemy włosy i suknię. Niestety – Ewka, na co dzień wspaniała koleżanka, jest bezlitosna. Zgodnie z librettem zasztyletowuje mnie pod koniec aktu. No dobrze, zasłużenie.
Giacomo Puccini dokładnie ukazuje w swojej partyturze miejsca, kiedy Tosca ma odstawić świeczniki i krucyfiks. Kiedy nasza główna bohaterka pozbawia już życia swego prześladowcę – Scarpia i zgodnie z muzyką stawia już dwa lichtarze, duma zapewne nad swoim czynem i zbyt późno rusza po krzyż. Kiedy z orkiestronu rozlega się złowieszczy werbel, rzuca mi ciężki krucyfiks na brzuch. Niestety, rzut jest zbyt krótki i zbyt mocny, więc publiczność ma niepowtarzalną okazję obejrzeć jak trup Scarpia składa się niczym scyzoryk i zwija w kłębek. To Wiela Lutomska tak mnie „załatwia”. Wielu droga, za co?
Kolejna „Halka”. Może to rutyna powoduje, że wychodząc w drugim akcie do duetu z Jontkiem zapominam tekstu. Zapytany inspicjent rzecze tylko stoicko: „Przypomni ci się”. Ale wchodząc na scenę nie pamiętam ze stresu również muzyki! Po kilku akordach orkiestry daję radę jedynie wykrzyczeć do Halki bezsensowne słowa: „Po co tu jesteś, gadaj! Kto ci kazał?”. Sytuację ratuje Jontek podejmując dalej, choć ze śmiechem, akcję opery. Dalej wszystko toczy się normalnie, oprócz tego, że dyrygent Jacek Kraszewski leży na pulpicie i nawet nie usiłuje machać batutą. To wszystko to zdecydowanie wina librecisty, bo kto właściwie zaczyna frazę od słów: „Wszak ci mówiłem”?
Wielką popularnością publiczności cieszą się zawsze arie i duety operetkowe. Romka Jakubowska-Handke ma za chwilę zaśpiewać pięknego czardasza z „Hrabiny Maricy” pod tytułem „Gdy cygańskie skrzypki grają”. Tadziu Klimowski pełniący rolę konferansjera koncertu ciut za długo pewnie wpatrywał się w dekolt solistki, bo z wielką swadą zapowiada: „Gdy skrzypańskie cycki grają”. „Skrzypańskie”! „Cycki”! Oczywiście w koncercie następuje krótka przerwa. Nie powiem, po takim dictum uzasadniona.
Zdjęcie na górze: Mirosław Kosiński i Zbigniew Sawicki w Mój przyjaciel Bunbury, fot. Jacek Fijałkowski, archiwum Opery na Zamku w Szczecinie