11.10.2020, Ewelina Kucharska
8 października, na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, odbyła się premiera Werthera Masseneta w inscenizacji Willy’ego Deckera. W roli tytułowej podziwiać mogliśmy Piotra Beczałę, a u jego boku zagrała Irina Zhytynska.
Cytowanie autora powieści kryminalnych w kontekście muzyki nie należy do powszechnych praktyk, jednak z tymi słowami Bernarda Miniera ciężko się nie zgodzić: Opera to domena czystych emocji. Kiedy namiętność, smutek, cierpienie czy obłęd osiągną tak wielki stopień nasycenia, że nie da się ich wyrazić słowami, można to uczynić tylko poprzez śpiew. Śpiew, który w inscenizacji Werthera “gra pierwsze skrzypce”. I całe szczęście, bo nagromadzenie emocji było niezmierzone.
Od zakochania i szczęścia, przez obłęd, aż do cierpienia i śmierci. Niewielu tenorów mogłoby podołać przedstawieniu tylu afektów w 4 aktach, jednak Piotrowi Beczale udało się, co chyba nikogo nie dziwi, znakomicie. Nie będę się rozwodzić nad głosem ani techniką wokalną wybitnego tenora – barwa jest piękna, z czym ciężko dyskutować, a warsztatu i doświadczenia Beczale odmówić po prostu nie można. Co do gry aktorskiej, Beczała nie odgrywa roli Werthera – on nim jest, od samego początku (rozumianego jako preludium, nie zaś pierwsza aria Werthera O nature, której piękno, skoro już o tym mowa, dorównuje słynnej Pourquoi me réveiller) aż do kresu życia bohatera. Nawet, gdy publiczność w połowie przerwała brawami wspomnianą arię Pourquoi me réveiller, na twarzy Beczały nawet na chwilę nie pojawił się drobny uśmiech.
Talent Iriny Zhytynskiej, odgrywającej Charlotte, w całej okazałości można było usłyszeć i zobaczyć w akcie III. Artystka zadebiutowała w Teatrze Wielkim w Poznaniu właśnie w roli Charlotte w kwietniu 2010 roku. Chociaż wtedy o młodej śpiewaczce wypowiadano się dość pochlebnie, wskazując na barwę jej głosu czy grę aktorską, to krytykom brakowało „tego czegoś”. Moim zdaniem nie wynika to z braków w warsztacie mezzosopranistki, zaś z samej muzyki Masseneta, która wydaje się być skomponowana dla roli Werthera, odsuwając na dalszy plan arie pozostałych postaci. W duetach z Beczałą Zhytyńska poradziła sobie znakomicie.
Na wyróżnienie zasługuje sopranistka Sylwia Olszyńska (Sophie), która wykreowała postać pełną uroku, za co publiczność uhonorowała ją gromkimi brawami. Jerzy Butryn (Le Bailli) oraz Stanislav Kuflyuk (Albert), chociaż nie mieli wielu partii, zaprezentowali się w nich bardzo poprawnie, a Jacek Ornafa (Schmidt) i Jasin Rammal-Rykała (Johann) stworzyli komiczny duet, który rozjaśniał dramatyzm całej opery.
Śpiew zdominował inscenizację, a to za sprawą scenografii i kostiumów Gussmanna. Nie chodzi o to, że były złe, nie przykuwały uwagi. Wręcz przeciwnie – to, co sprawia, że czujemy powiew świeżości w tej operze to właśnie minimalistyczna oprawa wizualna. W dekoracjach i kostiumach pojawiają się trzy kolory: dominują odcienie niebieskiego, na początku kontrastuje z nim energiczny żółty, zaś później dopełnia chłodna biel. Kolory te mają znaczenie symboliczne: początkowo Werther, jako jedyna postać w żółtym garniturze, kontrastuje z pozostałymi bohaterami, ubranymi w neutralne, granatowe stroje. Postać wydaje się dzięki temu pełna energii i chęci do działania. W III akcie, gdy Werther wraca zimą do miasta, ubrany jest w garnitur w kolorze bieli tak chłodnej, jak gdyby pozbawiono go chęci do życia. Jakby jakaś część niego już umarła…
Scenografia jest prosta, a w tej prostocie siła i piękno. Zdecydowano się także na zbudowanie ściany, która przesuwała się, powiększając lub pomniejszając przy tym scenę. W chwilach, gdy bohaterowie zostawali sami, dzielili się przemyśleniami i wyznaniami, scena stawała się mniejsza, jakby postacie zamykały się przed światem zewnętrznym. Ogromną rolę w pogłębieniu ekspresji dramatycznej odegrały także światło i cień.
Muzyka Masseneta nie zachwyci tych, którzy przyzwyczaili się do numerów zapadających w pamięć po usłyszeniu kilku fraz. Celem pracy kompozytorskiej nie było zdominowanie historii, lecz jej przedstawienie. To, jak dużą wagę kompozytor przywiązał do słowa, widać na pierwszy rzut oka. W Wertherze dominują bowiem arie, na próżno szukać ansamblowych finałów. Nawet duety miłosne śpiewane są przy użyciu techniki dialogowania, aby słowa były wyraźnie słyszalne. Nie ma też monumentalnego brzmienia orkiestry, ponieważ Massenet dzieli ją na kameralne zespoły. Zabieg ten pozwala na usłyszenie chyba każdej z możliwych barw: od delikatnej harfy, przez ciepłe dętych drewnianych, aż po ostrą i wyrazistą rogu. Orkiestra Teatru Wielkiego – Opery Narodowej pod batutą Patricka Fournilliera wypełniła dobrze swoje zadanie.
Werther w inscenizacji Deckera to opera – choć dramatyczna – przyjemna dla oczu i uszu. Jedyną wadą spektaklu jest… wstrzymanie sprzedaży biletów w związku z obecną sytuacją. Pozostaje mieć nadzieję, że wszystko wróci do normy, a Werther w tej inscenizacji zagości jeszcze na deskach warszawskiej opery.